Moja wielka brytyjska objazdówka


Dzisiaj przygotowałam dla Was relację z mojej wyprawy dookoła Wielkiej Brytanii, która zajęła mi 6 dni i była bardzo owocna w zwiedzanie i podróże autobusem dookoła tego pięknego, ale jednak mało popularnego wśród Polaków kraju (na pewno w sensie turystycznym). Miłej lektury!

Przez osiem miesięcy pobytu tutaj prawie w ogóle nigdzie nie jeździłam, żeby zobaczyć trochę Wielkiej Brytanii. Raz na jakiś czas wybrałam się do Londynu, ale jak miałam wolne w czasie wakacji to odwiedzałam siostrę w Hiszpanii i pojechałam do Polski. Z racji tego, że moje dzieciaczki miały wolne, to rodzice również wzięła sobie urlop i wybyli, a ja mogłam cieszyć się czasem wolnym. Postanowiłam jednak przed wyjazdem do Stanów zobaczyć co UK ma do zaoferowania. Z racji tego, że jestem zwolennikiem samotnych podróży albo w grupie maksymalnie dwuosobowej, cały wyjazd odbyłam sama. WSZYSTKO zorganizowałam po kosztach. Najlepszym środkiem transportu, który pozwoli zaoszczędzić i pojeździć po całym kraju jest Megabus. Pewnie w tym momencie zmieniłam życie wielu z Was, nie ma za co. Za cały transport zapłaciłam £39. Pierwotnym pomysłem było nocowanie korzystając z couchsurfingu. Miałam kilku gospodarzy, ale trochę się skitrałam i postanowiłam postawić na hostele, które kosztowały mnie maksymalnie £28/noc. Nie chciałam się ograniczać do jednego miejsca, więc poszłam na całość. Dosłownie.

Wyprawę rozpoczęłam w sobotę. Wyruszyłam pociągiem z Witham do Londynu, potem do Bath. Historię Bath wszyscy znają. Nie ma chyba książki opartej na dziejach historycznych, która nie wspominałaby o Bath. Wszyscy mówili, że warto zobaczyć, więc zobaczyłam. Powiem szczerze. Ładnie, ale nic mi nie urwało. Myślałam, że będzie widać większy wkład Rzymian-łaźnie, akwedukty, SPA. Nie było tego zbyt wiele.W Bath zatrzymałam się w hostelu prowadzonym przez Polaka. Warunki jak na hostel znośne.





 Na drugi dzień, w niedzielę, pojechałam z samego rana do Bristol. Niestety nie miałam czasu na zwiedzanie, bo kolejny autobus odjeżdżał za chwilę. Jedyne co mi się będzie kojarzyć Bristolem to to, że pociągiem wjeżdża się do niego jak do Poznania. Podobne blokowisko jak to na Piątkowie  i w ogóle taka atmosfera studencka trochę.


 Z Bristolu miałam autobus do Birmingham. Tutaj nie spodziewałam się cudów, ale było nawet przyjemnie. Miasto ładne, ale średnio bezpiecznie się tam czułam. Bardzo mieszane społeczeństwo, dużo bezdomnych i dziwnie zachowujących się ludzi. Birmingham pod względem architektonicznym też przypominał mi trochę Poznań. Z jednej strony piękne, stare budownictwo, z drugiej spektakularne, nowe perełki. Wydaje mi się, że to takie must see dla każdego studenta architektury. Najlepszym elementem tutaj był food truck Stranger Things promujący serial, w którym rozdawali gofry za free.









Tego samego dnia, po południu miałam autobus do Leeds. Dotarłam tam wieczorem i zatrzymałam się w miłym hostelu. Nazajutrz udałam się na zwiedzanie. Muszę powiedzieć, że Leeds bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło. Jest bardzo czysto, tłoczno, ale umiarkowany tłum. Najbardziej urzekł mnie market znajdujący się w przepiękny, starym budynku. Okazało się, że jest to największy w Europie rynek znajdujący się w pomieszczeniu.













Po południu udałam się do Manchesteru. W tym mieście postawiłam na sport, a konkretnie piłkę nożną. Zależało mi, żeby zobaczyć Muzeum Piłki Nożnej oraz stadiony największych klubów na świecie: Manchester United i Manchester City. Nie kibicuję żadnemu z nich, ale jak jest się w mieście słynącym głównie z tych klubów, to wstyd nie zobaczyć ich stadionów. Z racji tego, że jak już odwiedziłam must see to zrobiło się ciemno, ograniczyłam się do spaceru po centrum miasta, aby zobaczyć jak ogólnie się prezentuje. Potem udałam się do hostelu, który mogę szczerze polecić. Nazywa się Hatters Hostel, zlokalizowany jest w ścisłym centrum, bardzo blisko dworca autobusowego, na czym mi zależało.





O 4 rano następnego dnia miałam autobus do Aberdeen. Trochę się to wszystko poprzekręcało, bo w Glasgow w planie była zmiana autobusu, ale były jakieś problemy (nie do końca zrozumiałam o co chodziło, ah ten szkocki akcent). Dla mnie te problemy były trochę wybawieniem, bo zamiast jechać do Inverness przez Aberdeen, pojechałam prosto. Zaoszczędziłam kilka godzin i mogłam się cieszyć najpiękniejszym miastem jakie przyszło mi odwiedzić podczas całej objazdówki. Jest to dość mała mieścina, ale pięknie zlokalizowana, z kilkoma wartymi zobaczenia zabytkami i atmosferą, która była dla mnie błogą odmianą. Spokój i cisza, zaledwie kilkadziesiąt metrów od centrum miasta spowodowała, że mój umysł zupełnie się wyłączył. Mogłam po prostu spacerować i cieszyć się widokami.



















 Na drugi dzień miałam kilka godzin do wyjazdu do Aberdeen, więc zaplanowałam wyjazd na pole bitwy pod Culloden. Było to dla mnie o niebo ważniejsze niż wyprawa nad Loch Ness w poszukiwaniu Nessie. Bitwa pod Culloden odbyła się 16 kwietnia 1746 roku. Było to ostatnie starcie Szkotów z Anglikami w czasie tak zwanego powstania Jakobitów, zapoczątkowanego w 1745 roku. W skrócie: książę Charles (prawnuk Jana II Sobieskiego!), którego dziadek, król Brytyjczyków został wygnany z kraju, był prawowitym następcą tronu, dlatego chciał odzyskać władzę. Zdobył zwolenników wśród mieszkańców Highlandów, którzy nie byli największymi fanami brytyjskiej władzy. Ogłosili powstanie. Na początku szło gładko, ale jak pieniądze się skończyły to i dobra passa się skończyła. Do bitwy pod Culloden Szkoci w ogóle nie byli przygotowani, dlatego walka trwała godzinę i była najkrwawszą w ówczesnej Europie. W efekcie wszystko co szkockie, zostało zakazane. Dużą część zdrajców skazano na śmierć a resztę wywieziono do Ameryki, gdzie Anglicy mieli problem z utrzymaniem władzy. Historię bitwy pod Culloden i w ogóle powstania Jakobitów poznałam za sprawą serii książek i serialu Outlander (polecam każdemu z całego serducha). Dlatego Inverness i okolice były moim must see. Samo pole bitewne to nic więcej jak....pole. Postawiono kilka flag, obrazujących rozmieszczenie sił podczas starcia i nagrobków upamiętniających poległych. Dla mnie było to takie Auschwitz. Niby ciekawe, solidna lekcja historii, ale jednak spacer po mogile.














Po południu udałam się do ostatniego miasta na mojej liście. Aberdeen troszkę jednak mnie rozczarował. Wydawało mi się, że to jest jednak głęboka Szkocja, ale chyba za sprawą imigrantów wszystko się trochę poprzestawiało. W każdym razie cieszę się, że pojechałam i przynajmniej wyrobiłam swoje własne zdanie. To w tym mieście przeszłam najwięcej kilometrów, ale bardzo mi zależało na spacerze nad Morzem Północnym. Było to miłe zakończenie mojego wyjazdu. Z Aberdeen miałam bezpośredni autobus do Londyn. Podróż trwała 12h.


  





Długi mi ten post wyszedł. No, ale owocny wyjazd-owocny post.

Do następnego!

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Pierwsze dni w Pensylwanii i urodziny w New York New York

Zakupowe, stresowe, Oscarowe szaleństwo

Zmiana planów